Tak jak w tytule - już na wstępie proszę żebyście nie dostali zawału albo czegoś w tym stylu, oczywiście przez moje zasrane wypociny.
Pewnie nie do końca ogarniacie - wiem, ja też xd - ale tak tylko dla waszej informacji ja piszę opowiadania / wiersze. No i wysłałam Monice, to co ostatnio mi wpadło na matmie i gegrze (nawiasem mówiąc dzisiaj 6 z gegry BIJACZ :D) i wysłałam jej to i teraz żałuję. xD
Myślałam chyba 3 dni nad tym, żeby tu to wstawić, ale w końcu się zdecydowałam, że jednak to zrobię. (czytaj Monika po mnie cisnęła).
Według mnie to coś co napisałam zupełnie nie pasuje do tematyki bloga. Zbyt .. no nie wiem dramatyczne?Smutne? xd
No ale dobra. Niech będzie...
-----------
Rozdział 1
„Początek końca”
Otworzyłam oczy. Światło dzienne oślepiło mnie na moment,
zamrugałam kilkakrotnie. Mój wzrok skierował się w lewo, na
szafkę nocną. Godzina dziesiąta czterdzieści dwie. Głośne
przekleństwo wydarło się z moich ust i rozniosło echem po
pomieszczeniu. Jestem spóźniona na wykłady i to już od dwóch
godzin.
Rozejrzałam się po pokoju, szukając wzrokiem najbliżej leżących
ubrań, lecz coś innego przykuło mój wzrok. Pokój był w połowie
pusty. Zdumiona tą anomalią spróbowałam przypomnieć sobie
wydarzenia wczorajszego wieczoru. Wstrząsnął mną potężny
dreszcz. A więc to prawda. Koszmarne wydarzenia feralnej niedzieli
były prawdą.
Pojedyncza łza spłynęła po moim bladym jak ściana policzku.
Przyciągnęłam do siebie kolana, usiadłam na łóżku. Bolesne
wspomnienia powróciły.. Straciłam. Straciłam ostatnią osobę,
najważniejszą w moim dennym życiu.
* * *
Kochałam Go.
Nie był nikim z
rodziny, ani nie był moim chłopakiem.
Kochałam go jako
przyjaciela.
Poznaliśmy się pięć
lat temu, w dość ponurych okolicznościach.
Siedziałam w parku.
Było to dwa dni po tragicznej śmierci rodziców. Zginęli łącznie
z całą załogą statku pasażerskiego, czyli 700-oma podróżnymi i
50-osobową załogą. Nie pamiętam jak przeżyłam. Jako jedyna.
Jak już wspomniałam
siedziałam na ławce, w wymarłym, zamglonym parku. W jednej ręce
trzymałam nóż, w drugiej garść kolorowych tabletek,
wyciągniętych pospiesznie z apteczki. Myślałam nad śmiercią.
Nie widziałam innej opcji. Nie miałam już żadnych krewnych,
wszyscy odcięli się ode mnie, bo nie wiedzieć czemu odnosiłam
wrażenie jakby mieli do mnie pretensje, że przeżyłam, a moi
rodzice nie. Byłam nic niewarta w ich oczach. Ot zbuntowana
nastolatka, mająca problemy do całego świata.
Koniec.
Wypowiadając
bezgłośnie to jedno, puste, a zarazem tyle wyrażające słowo,
wstałam.
Przyłożyłam nóż do
skroni.
-Nigdy nie zatęsknię .. – szepnęłam drżącym, ledwo dosłyszalnym
głosem i zamknęłam oczy.
- Nie! - czyjś
przerażony krzyk sprawił, że się ocknęłam, chciałam schować
nóż, ale po chwili doszłam do tego, że osobie, która tak
zdzierała sobie gardło, chodziło o mnie. Wpatrywałam się tępo
w twarz wystraszonego chłopaka, biegnącego ku mnie z wielkimi,
przypominającymi dwa Księżyce oczami. Osobnik wyrwał mi z ręki
nóż i cisnął nim na trawę. Wydawało mi się, że krzyczał na
mnie, ale byłam tak zszokowana i zawstydzona, że nie docierało do
mnie żadne wypowiedziane przez niego słowo. Po kilkudziesięciu
sekundach jednak wyrwałam się z krótkiego letargu
- ... Czy ty w ogóle
mnie słuchasz? - spytał retorycznie marszcząc czoło. To zdanie
już do mnie dotarło i całkowicie zrozumiałam jego sens. Moje
policzki spowił szkarłatny rumieniec.
- Przepraszam...Co
mówiłeś?
I tak właśnie zaczęła
się nasza znajomość. Okazało się, że mamy wiele wspólnego.
Zadecydowałam, że jednak nie stchórzę i stawię czoła życiu. Po
kilku miesiącach zażyłej już wtedy przyjaźni później On
namówił mnie, abym poszła z nim na studia. Na początku byłam po
temu oporna, no ale w końcu miałam i spadek po rodzicach, i
mieszkanie, więc co stało na przeszkodzie?
Pomyślałam „Have
Fun!” i rozpoczęłam dalszą naukę. Wybrałam anglistykę, jak
On.
Razem dzieliliśmy
jedno mieszkanie przez pięć lat studiów, bo on uparł się, abym
nie dawała mu pieniędzy na jego stancję i tak wyszło. Wszystko
układało się świetnie. Oczywiście nie obyło się bez kilku
większych kłótni, ale godziliśmy się po paru dniach. Odrzuciłam
maskę zbolałej i zbuntowanej dziewczynki dzięki niemu. Myślałam,
że to będzie przyjaźń na zawsze. Aż do pewnej feralnej
niedzieli, która zmieniła moje dotychczasowe życie o 180 stopni.
Wszystko zaczęło się
niewinnie.
Szliśmy obok
kawiarenki Birdhouse i nabijaliśmy się z tych pustych panienek,
które bezczelnie podwalały się do Niego. Wszystko było O.K. Gdyby
nie to, że gdy nastała chwila milczenia On nagle wyskoczył z
tematem którego tak skrzętnie unikałam. Mojej przeszłości. Nigdy
mu o niej nie mówiłam, bo by mnie wyśmiał i uciekł jak najdalej
ode mnie.
Tym razem nie
wystarczyła mu prosta wymówka typu „Ty i tak nie zrozumiesz”
albo „Przepraszam, to dla mnie zbyt bolesne” i drążył temat
tak długo aż wybuchła kłótnia. W końcu skończyły mi się
riposty i podburzona i kompletnie nieświadoma tego co mówię,
wypowiedziałam zdanie, za które nienawidziłam siebie do końca
życia :
- Spierdalaj! Jeżeli
jeśli nie rozumiesz, że nie chcę o tym mówić, to znaczy, że
jesteś tak tępy, że na mnie nie zasługujesz!
Zamarł. Jego twarz
wykrzywił potworny grymas, a niegdyś piękne zielone niby
najzieleńsze szmaragdy oczy wyrażały ból. Patrzył na mnie jak na
obrzydliwego karalucha przez ułamek sekundy, po czym odwrócił się
i rzucił biegiem w stronę naszego mieszkania.
Stałam na tej uliczce
chyba parę godzin. Byłam przerażona własnymi słowami i tym, co
On prawdopodobnie zrobi. Nie interesowali mnie ludzie patrzący na
mnie ze zdziwieniem lub popychający mnie i krzyczący, że mam się
ruszyć, bo blokuję chodnik. Patrzyłam się tępo na te niczego
nieświadome twarze obcych osób.
Ocknęłam się, gdy
niebo nade mną było już usiane gwiazdami i kompletnie czarne. Nie
wiem ile czasu zabrało mi dotarcie do mojego pokoju. Nie obchodziło
mnie to. Nie obchodziło mnie już nic...
* * *
Wspomnienia.
Moi największy wrogowie.
Chwile
przeżyte z Nim stały się dla mnie darem. I przekleństwem
jednocześnie.
To, co
przed chwilą stanęło mi przed oczami, okoliczności w jakich się
poznaliśmy, rozstaliśmy.. sprawiały ból. Fizyczny, niemal
namacalny. Każde wspomnienie było kolejną kolorową pineską wbitą
w moją cierpiącą już i tak duszę...
Koniec.
Znów.
Powróciła dawna ciężka atmosfera mego umysłu.
On go
rozjaśnił. Rozwiał mgłę i chmury smutku i zastąpił je ciepłem.
Był moim osobistym Słońcem, utrzymywał mnie przy życiu.. A
teraz? Teraz powróciło wszystko, co myślałam, że już nie wróci.
Zeskoczyłam z łóżka. Nie wiem jakim cudem ubrałam się bez
większych wpadek. Otworzone kopniakiem drzwi trzasnęły o ścianę.
Nie obchodziło mnie to. Wyszłam z bloku nie zakluczając nawet
poharatanych od uderzenia wrót.
Dwór
zalewały promienie słoneczne. Pogoda zupełnie nie odzwierciedlała
mojego nastroju. Chociaż gdyby wyrażały mój nastrój to by pewnie
nastała Apokalipsa... no cóż...
Kupiłam bilet i wsiadłam do pierwszego metra, które podjechało.
Nie zwracałam nawet uwagi gdzie jadę. Po prostu chciałam uciec jak
najdalej...
Czułam
się jakby rzeczywistość znikła we mgle. Umarła. Wraz ze mną..
Wysiadłam z pociągu. Pod ścianą stała skulona staruszka.
Wpatrywała się we mnie jakbym była z innej planety. Podeszłam do
niej i zapytałam niepewnym głosem :
-Eee...
czy mogę w czymś pomóc?
Na co
ona spojrzała się dziwnie i rzekła głosem, który wcale nie pasował do starszej pani :
- Talitha
kum.* Ty wcale nie umarłaś, lecz śpisz.
Zamarłam
w pół zdania. Moje ciało zdrętwiało momentalnie. Zszokowana,
chciałam zapytać skąd ona wie o moich ponurych myślach.
Mrugnęłam. A staruszka zniknęła zupełnie, jakby była zjawą...
*
Słowa Jezusa wypowiedziane nad umierającą dziewczynką. «Talitha
kum»,
to znaczy: „Dziewczynko,
mówię ci, wstań!”
-----------
Przykro mi Neli ale nie mogłam Cie jakoś tam wcisnąć. :C
Proszę o hejty, bo nie wytrzymam, coś mnie musi zdemotywować do kaleczenia słów. xd
Ambrosse
Holera, co ja ci poradzę? Zbyt bistę, by hejtować młoda damo xd
OdpowiedzUsuńMówiłam ci już jak zaczynałaś że jest świetne ♥♥♥
OdpowiedzUsuńKurwa! Zarąbiste *.* :D
OdpowiedzUsuńJakie piękne ;_;
OdpowiedzUsuńAnimowa124